bor... nigdy w świecie przypuścić bym był nie mógł, że tu Dziadunia dobrodzieja zobaczę! ale cóż go tu sprowadza... może, może ja w czem będę mógł być użytecznym?
— Bardzo dziękuję, odrzekł chłodno zagadniony, nie mam tu żadnych tak dalece interesów, prócz trochy lekarstw i wygódek dla nieszczęśliwego Władka.
— A! słyszałem, zawołał Szymbor... ale jakże się ma? jestże jaka nadzieja?
— Będzie żył i będzie zdrów — rzekł Dziad krótko...
— I gdzież teraz się znajduje? bo go potrzeba skryć... ranny byłby niezawodnie pochwyconym... nie mają najmniejszej litości.
— O! w miejscu bezpiecznem.
— Ale nie w domu przecie!
— Nie — nie — odparł Dziad unikając szczegółów...
— I Antoś słyszę wzięty w niewolą...
— Tak, mówią że go pochwycono — ale — bliższych szczegółów nie znam...
Dziadunio tu zabawi długo?
— Nie wiem... najpewniej tylko dni kilka i na wieś powrócę — a wy?
— Ja... ja! rzekł Szymbor, przyznam się że
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/327
Ta strona została uwierzytelniona.