Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/331

Ta strona została uwierzytelniona.

dobną do prawdy, ale dla niego dobrze oznaczała jak się go lękano, jak nieufano mu — w istocie obrazić się było można. P. Apollinary zarumienił się... ale nie chciał pokazać gniewu, począł się śmiać.
— Prawdziwie, zawołał, możnaby sądzić, że to tylko tajemnicą jest dla mnie, chociaż trudno przypuścić abym ja źle życzył Władkowi.
— A któż by coś podobnego myślał! odparł Dziadek... Ale ja nie wiem teraz... bo... bo go przeniesiono... Daruj panie Apollinary — takie rzeczy i najbliższym się nie mówią.
Szymbor zaciął usta do krwi...
— Zapewne! zapewne! ale to jakby wyzwanie... żeby sobie człowiek sam radził i dowiadywał się...
— No — to dobrze...
W tej chwili już Szambelan z obawy może przesadzonej tego człowieka powiedział sobie, że bądź co bądź, Władka wynieść każe na noszach za granicę i w bezpieczniejszem ukryciu pomieścić.
Urwała się rozmowa, Szymbor nawykły do dyssymulacyi, nie taił swego gniewu i obrazy, zaczynał być ostrym...
Pożegnali się chłodno... odjechał.