Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/335

Ta strona została uwierzytelniona.

Na trzeci jeszcze dzień Iza była milcząca i w czarnej sukni, wzdychała często... matka nie rozpoczynała rozmowy. Czwartego dnia córka sama odezwała się do niej.
— Powiedzcie mi co ja mam począć! Ja tego człowieka tak kochałam, to był typ tak szlachetny, tak do wykształcenia zdolny... tak dla mnie sympatyczny... tak nawet plastycznie mi ponętny!!
Ale proszę mamy... bez nogi!!... mąż bez nogi! Pierś ma przebitą, i będzie całe życie słabowity... trzeba mu się na dyakonissę poświęcić... Wprawdzie może go to czynić poetycznym... ale życie ma swe wymagania... trzeba rachować przyszłość... któż wie czy nie będzie zmuszony się ekspatryować... stracić pozycyą socyalną!! wygnaniec! Nie! nie! ja sama widzę niemożliwość... a tak go kochałam!! On mnie tak dobrze rozumiał!
To znaczyło — on mnie tak uwielbiał!
Matka swoim zwyczajem milczała a wzdychała.
— Niech mi mama powie, co ja mam począć? Ja widzę konieczność wyrzeczenia się tych marzeń.
— Zapewne — odpowiedziała matka — zbawiennemby to było...
— Walczę z sercem własnem...
Iza otarła łzy...