z Waldau, gdy naostatek po długiej walce z sobą postanowił prosić o pomoc Hanny... Kochał ją jak siostrę, nie domyślał się w niej dla siebie tkliwszego uczucia, nie wiedział że zada jej cios śmiertelny...
Jednego dnia, gdy byli sam na sam, gdy dziewczę biedne może czulszego spodziewało się słowa, chory uśmiechnął się do niej...
— Hanno, siostro moja, rzekł — ja ci się chcę zwierzyć wielkiej, wielkiej tajemnicy...
Zaczerwieniła się Hanna i zbliżyła do niego, serce jej uderzyło... ale instynktowy strach jakiś ją ogarnął.
— Chcecie bym był spokojnym... dajcie mi duszy spokój... ty jedna to możesz sprawić.
Dwuznaczne wyrazy zwiększyły przestrach dziewczęcia, czuła że się jej w głowie zawraca.
— O! mój panie Władysławie — odezwała się łamiąc ręce — czyż pan nie wiesz, żem ja dla ciebie gotowa... do największych poświęceń!
— Możeż być większe nad to, które dla mnie uczyniłaś, opuszczając dziada... pielęgnując mnie? Ale droga panno Hanno... ja ci mam zwierzyć tajemnicę. Ja błagam twej pomocy... Ja ci jednej powiem... Ja się kocham!!
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/338
Ta strona została uwierzytelniona.