do Berlina, odprowadził Władka do granicy, matka na niego czekała w niemieckiej stolicy. Biednej kobiecie oszczędzając strasznego widoku, kłamano z początku, fałszywe oddawano listy chcąc jej zdrowia oszczędzić. O całej prawdzie miała się dopiero dowiedzieć w uścisku ocalonego prawie cudem dziecięcia. Tak był Dziadunio obmyślił, który wszystkiem umiał się zająć razem, przewidzieć wszystko i dla każdego przywdziać twarz inną: dla Haliny, dla Szymbora, przy Władku stając się coraz prawie nowym człowiekiem.
Zdawało się, że ta czynność nieustanna nowe w nim wywołała siły i władze... Ci co go najbliżej znali nawet, wydziwić się temu trudowi nie mogli i pogodnemu umysłowi, który mu ciągle towarzyszył.
Gdy lekarz dodany od granicy Władkowi na nocleg wstrzymać się kazał, a chorego do gospody znoszono z wozu, rzucił on roztargnionem okiem na okolicę i z podziwieniem postrzegł się w znajomych sobie Borkowcach. Uczyniło to na nim niepojęte wrażenie, niemógł przypuszczać, aby go tu zatrzymano umyślnie, a zrządzenie wypadku uważał za coś opatrznościowego... Radość i przestrach zarazem ogarnęły go, baczny lekarz dostrzegł zaraz
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/343
Ta strona została uwierzytelniona.