na strzelców, kiedy zdala patrzy, jak to pan zawsze był gorączka, że niewytrzymał żeby przeciwko psom się nie wyrwał, jeźli na niego nic nie wyszło, tak i wówczas, podniósł strzelbę... leci. Był czegoś gniewny i zapalony bardzo, usta miał zaciśnięte... biegł szybko... Stałem za starym dębem i krzakami, inom go przez liście widzieć mógł a on mnie wcale nie. Nie miałem się po co na gniew nastręczać, bo wiedziałem że gdy mu się nie powiodło, to się do lada czego przyczepił, przyczaiłem się za pniem...
Z drugiej strony z boku, w małą chwilę potem... wyszedł z zarośli Szymbor, spojrzeli na się zdala, panicz się zczerwienił, a tamten pobladł.
W lesie było cicho ino zdala gon psów się czasami odzywał, słyszę jak dziś, pan Stanisław woła.
— Po kiego licha z linii schodzisz?
— No! a ty? odpowiedział Szymbor.
Pan Stanisław jak nogą tupnie i strzelbą o ziemię.
— Jam tu gospodarz! na swoje miejsce... kulą w łeb weźmiesz jak nie...
— No! to i ciebie spotkać może...
— Zleź że mi z oczów, zawołał znowu nasz panicz... bom zły.
— I jam nie dobry...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/357
Ta strona została uwierzytelniona.