Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/359

Ta strona została uwierzytelniona.

Dym... zasłonił... We mnie serca zabrakło i padłem na ziemię z trwogi, tylko słyszałem jęk i jedno słowo — Jezus... Gdym oczy ośmielił się podnieść ujrzałem jak Szymbor przypadł do trupa, bo już pan Stanisław nie żył i wystrzeliwszy na wiatr dubeltówkę począł ją rychtować koło niego... Zwijał się jak w gorączce... i porwawszy za swoję broń, w oka mgnieniu w krzaki poleciał...
Z przestrachu, z żalu, nie wiedząc co począć, długo nie mogłem się podnieść, potem gdy mi na myśl przyszło, że uchowaj Boże, na mnie biednego człowieka zrzucić wszystko mogą, jakem począł lecieć, nie wiem gdzie się oparłem.
Dziad słuchał tego opowiadania z gorączką prawie... ale widać było po nim iż domyślając się wypadku inaczej go sobie wystawiał... Tu wina była prawie z obu stron równa... chociaż wedle zeznania Daniela, Stanisław zapewne nie myślał strzelać ino nastraszyć i odpędzić. — Następstwa wypadku, zatajenie jego, ciążyły na Szymborze... Wszystko to potrzebowało rozmysłu... a Dziad zatrzymując leśniczego poszedł na rozmowę z samym sobą, wahając się czy sprawę ma poddać sądom, lub ją prywatnie własnym wyrokiem rozstrzygnąć...
Wypadek ten po tylu innych, w chwili gdy się