Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/367

Ta strona została uwierzytelniona.

ciły nadzieję, a jeszcze pragnęły cudu... i w nieszczęście swe uwierzyć nie chciały...
Zebrani razem nie śmieli się odezwać, słów im brakło... poruszali się jak cienie... cisza otaczająca łoże boleści panowała w małym domku, rzadko przerywana turkotem posuwającego się opodal powozu.
A była znowu wiosna, ale wiosna bez nadziei, urągająca się boleści narodu i ludzi co padali ofiarą.
Na przeciw okna siedziała spłakana matka, wpatrzona w świat którego nie widziała... oczy jej osłupiałe, nieruchome... malowały stan duszy nad wszelki wyraz zbolałej. Życia w niej było już tylko tyle ile potrzeba ażeby czuć cierpienie.
Cichemi kroki po salce, utopiony w zadumie, chodził starzec, wywiędły, zeschły, z gorączką w oczach, fałdami na czole, widocznie walczący z sobą aby się nie poddać nieszczęściu, które go zdawało się dobijać. Niekiedy stawiał, zamyślał się, zdrętwiały jak posąg zapominał o sobie... aż go coś zbudziło znowu...
W kątku oparta o okno płakała Justyna... a łzy spłukawszy twarz zmęczoną, zoraną cierpieniem,