czyniły ją do niepoznania straszną... Lice miała trupie.
Z założonemi na piersi rękami, z głową spuszczoną, siedział w kącie Antek Siekierka... Zmieniony także, spoważniały — surowy... zdając się pytać losów o zagadkę wszystkich klęsk i ciosów... Niekiedy westchnął i z czoła ścierał zwątpienie rozpaczliwe, niewiarę.
W drugim pokoju obok, którego okna były przysłonięte, leżał Władek którego lekarze opuścili, zawyrokowawszy że żyć nie może...
Aż do wysłania go za granicę a raczej do nieszczęsnego noclegu w Waldau, siły młodzieńca dozwalały się spodziewać ozdrowienia, stan nogi był zadowalniający, piersi prawie zgojone... płuca zdały nie nadwerężone... Od tej chwili poszło wszystko ku gorszemu, gorączka go trawiła, rany niepokoiły lekarzy, stan ogólny był coraz groźniejszy. Władek milczał, uśmiechał się, na pozór był spokojny, łagodny, ale życie w nim gasło, nie skarżył się na nic... posłuszny robił co kazano, ale ochoty nie miał do życia i siły opuszczały go. Nawet przybycie Antka nie potrafiło ożywić — uściskali się ze łzami, Siekierka usiłował zająć
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/368
Ta strona została uwierzytelniona.