Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/372

Ta strona została uwierzytelniona.

przypatrywał się temu starcowi jak fenomenalnej organizacyi jakiejś godnej studyów, a w naszym wieku nie spotykanej...




Wieczór już był późny i służący wniósł lampę do pokoju, gdy w chwili najmniej spodziewanej, kobieta w żałobie zjawiła się w progu... Dziad poskoczył ku niej.
Była to Hanna a raczej cień i widmo pięknego dziewczęcia... blade, wyschłe, strwożone, pół żywe. Matka, ciotka... Antek który ją w ciszy serca kochał... otoczyli przybyłą, nie śmiejącą się odezwać nawet, drżącą ze wzruszenia dzieweczkę. Stała jak posąg wylękła i zapłakana, dziękując im a mówić nie mogąc... Dziad całował ją po rękach...
— Siadaj — spocznij! rzekł do niej... ja zaraz powracam...
Na palcach wszedł do Władka pokoju...
Chory pół drzemiąc na pół czuwając leżał usnąć nie mogąc...
Stary usiadł przy nim. Władek podał mu rękę...
— Jak ty się czujesz? spytał Dziad.
— Nic gorzej... ale mi życia brak...