Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/382

Ta strona została uwierzytelniona.

i ciemne drzewa parku, przypatrywał się wsparty na poduszkach przejeżdżającym przechodniom, całemu kalejdoskopowi życia ruchawej stolicy, do którego nie należał, patrzał nań jakby z drugiego świata.
Jednego z ciepłych wieczorów majowych, o zachodzie słońca... siedział tak na łóżku, twarzą zwrócony ku ulicy... w saloniku matka z Hanną grały mu, ale nie tę pieśń wspomnień — coś łagodniejszego Schuberta... Antoś z książką siedział u nóg łoża, ulicą płynął żwawo tłum do parku i rozsianych w nim miejsc zabawy... Oczy Władka obojętne szklisto patrzały na przesuwające się maryonetki... dziwnem mu się wydawało to gorączkowe miotanie się robaczków, z których część jutra nie dożyć miała... patrzał na te fizyognomie jakby w nich szukał słowa wielkiej zagadki...
Nagle siedzący naprzeciw niego Antoś ujrzał na to lice zżółkłe, marmurowe, wypływający rumieniec, chory pochwycił się za pierś... poruszył gwałtownie... oczy jego poleciały błyskiem ognistym w ulicę...
Ulicą powoli... szło osób kilka... W pośrodku rozkwitła jak róża thea, prześliczna Iza... rozprawiająca zapewne na temat wiosny i życia... koło niej kilku młodzieńców o niebieskich oczach i dłu-