Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/390

Ta strona została uwierzytelniona.

Wy wolicie się bawić i szaleć... lub marzyć i wyglądać burzy nowej... sądząc że się rozstąpią obłoki i zstąpi z nich archanioł z mieczem ognistym.
Zbawcą waszym... to praca uboga milcząca przy domowem ognisku... nie mówcie im nawet że Polakami jesteście a bądźcie nimi...
Rozlewa się dziś naród w napróżnem skwierczeniu nad tem co się stało... Stało się! zabierzcie trupy, pogrzebcie je i idźcie na pole... pot lać nie łzy... Łzy w duszę niech płyną.
Sto razy powtarzał to stary, aż niemal szał spokojny jakiś nim owładnął... Mruczał sam do siebie te słowa... szeptał je Antosiowi... ale gdy obcy przyszedł, nie odezwał się słowem... Tylko po twarzy, po oczach jego znać było że gorączka go paliła. Myśl śmierci nie opuszczała go na chwilę, ale nie niosła z sobą trwogi, była tylko zagrzaniem do pracy ostatniej. Zaczął się krzątać pilno aby wszystko po sobie w jak największym zostawić porządku. Ułożył papiery, napisał testament, obliczył fundusze, rozdał pamiątki, Szczepanowi kazał w Kaliszu zamówić trumnę, zadysponował nawet konie które do wozu żałobnego zaprządz miano.
Antosiowi ustnie codzień przynosił instrukcye co do zarządu majątku, utrzymania tego co lubił,