Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/391

Ta strona została uwierzytelniona.

pomocy biednym którym chciał po sobie zostawić pamiątkę... Na ostatek aż do dzieciństwa posuwając tę pamięć szczegółów kończył mozolnie siatkę, aby niewód całą ręką jego był zrobiony.
Napróżno starano się go rozerwać, przychodziły dzienniki, ukryć ich przed nim nie było podobna, a każdy z nich uderzał w serce Dziadunia... Jednego dnia zabrano kościoły, wypędzono księży, drugiego odebrano prawa zastępując je samowolą, targano się na własność, wywożono niesądzonych... Każda nikczemna napaść gazeciarska sztyletowała starca. Uśmiechał się ironicznie.
— Tak! tak, mówił, tego jeszcze brakło! naturalnie! to logicznie... Niema Polski... finis Poloniae. Zdaje się Tatarom że to dosyć powiedzieć, że wszechmocni są jak Bóg a może nad niego silniejsi, bo przeszłości On nie może zetrzeć z karty dziejowej — oni i to potrafią...
Tak powoli dopełniała się miara i Dziadek, który nigdy dawniej godziny na miejscu usiedzieć nie umiał, zdawszy już na Antka wszystko, nie ruszał się z fotelu. Ze spuszczoną na piersi głową siedział bezmowny, a gdy go o co najpowszedniejszego spytał, odpowiadał zamyślony.