— Tak! tak! niema Polski! niema Polski... Więc po cóż żyć?
Zwłoki biednego Władka postarał się przewieść do parafialnego kościołka... grób dla niego był ostatnią myślą co go od rozpaczliwego zdrętwienia na chwilę odwieść mogła... Stawił go, zajmował się, osadzał, upiększał, gdy wśród tego zatrudnienia przyszło mu dziwne przeczucie.
— Po cośmy te zwłoki biedaka tu sprowadzili? Wszak oni cmentarze poorzą i groby powywracają! Gdy żywych do prześladowania nie stanie, rzucą się na umarłych... oni coś niszczyć muszą... to ich posłannictwo dziejowe, aż ten tułów obżarty pęknie...
Od tego dnia gdy go obawa o grób opanowała Dziadek już się o niego nie spytał...
Na ostatek nadszedł ten dzień ostatni, wielki, uroczysty... zgonu... Dziad miał przeczucie jego, prawie jasnowidzenie, ciężko mu było oddychać... posłał po proboszcza zamiast po lekarza. W istocie było to jakby oznajmienie paraliżu płucnego... Ale gdy stary przyjaciel z wiatykiem przybył, Dziad miał jeszcze mowę i przytomność...
Obrząd pożegnania ze światem odbył poważnie, spokojnie, z czołem pogodnem i wiarą głęboką w przyszłość.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/392
Ta strona została uwierzytelniona.