i umiał się miarkować, odnosił pozorne zwycięstwo, które spokojnego Stanisława do rozpaczy przyprowadzało. Unikali już później zbliżenia się, ale traf płatał figle, a Szymbor wiedząc że dokuczy, szukał do tego zręczności i wyśmiewał się nielitościwie z poczciwego pana Stanisława. Wojna ta dochodząc do coraz niebezpieczniejszych wybuchów, wzrastała ciągle, tak że w końcu bywać u siebie i widywać się całkiem przestali, a kilka razy mogło się zdawać że przyjdzie do pojedynku. Dziad patrzał na to z trwogą, bo oceniał siły nieprzyjaciela, z obawy więc o wnuka podał myśl choć pozornego ich przejednania. Na jakimś zjeździe w sąsiedztwie zmuszono ich że sobie ręce podali, zapito sprawę... pocałowali się wrogowie, ale w uścisku słychać było szept złowrogi a w oczach dostrzegli przytomni groźnego błysku...
Upłynęło spokojniej kilka miesięcy, nadeszła jesień... stosunki były chłodne, ceremonialne ale znośne... Stanisław zawołany myśliwy zebrał całe sąsiedztwo na wilki... przybył i zaproszony Szymbor...
Knieje były opatrzone, stanowiska powyznaczane, myśliwi zobowiązali się ich pilnować i w gąszcze przeciwko psom nie podchodzić. Nikt później dokładnie oznaczyć nie mógł gdzie stanął gospodarz
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/43
Ta strona została uwierzytelniona.