jącem ku schyłkowi dnia niebie przeciągały chmury złociste, zarumienione, ponastrzępiane groźnie choć oderwane i nie grożące burzą.
Na zachodzie też oświecone jaskrawo kłębiły się i skupiały obłoki, lecz zaokrąglone ich wierzchy zwolna wiatr wygładzał... i w szeregi układały się do snu. W całej naturze czuć już było tę tęskną ciszę wieczora, która jeśli duszy nie budzi do modlitwy, to ją niewypowiedzianym smutkiem zalewa. Na starych olszynach klekotały bociany powracające z żeru, w krzach bzu i zaroślach leszczyny drobna czeladź ptasza wrzawliwie kłócąc się o pościołkę spać się kładła. W dali słychać było wiejską fujarę pastuszą i grzechotanie drewnianych dzwonków, z któremi bydło do domu powraca.
Komuż nie są pamiętne te wiejskie wieczorne godziny młodości nim jeszcze na świat z kąta się rodzinnego wydobył? Ileż to one marzeń, nadziei i tęsknot budziły w duszy rozpragnionej... a przeczuciami mierzącej świat i ludzi..?
Na starość taki wieczór to modlitwa, albo sceptyczny uśmiech pytający ciszy do czego wiedzie to życia, ranki, noce, młodość i zgrzybiałość... miłość i śmierć?
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/48
Ta strona została uwierzytelniona.