Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/49

Ta strona została uwierzytelniona.

Cisza jak sfinks kamienny milczeniem szyderskiem się uśmiecha...
W ganku starego dworu, na ławce przed stołem drewnianym (bo ganek mieścił aż dwa długie stoliki malowane biało) siedział niemłody mężczyzna, wyglądający oryginalnie, milczący ze spuszczoną głową, wiążąc siatkę szarą na niewód...
Był to Dziadunio, postać nie naszego wieku, mały, trochę wiekiem przygarbiony, szczupły, suchy, twarz miał zwiędłą, zżółkłą od trosk, na której nic jasno wyczytać nie było można, gdy nie dopuszczał, ale przejrzystą, jak woda czysta, jeśli ją rozjaśnił z dobrej woli — wielkie brwi siwe wisiały nad maleńkiemi oczkami skrytemi pod łukiem skroni, — usta wpadłe kryły się w fałdach oblicza, nos orli, suchy, rzucał cień na nie. Dwoje wystających uszu białych i trochę siniejącego włosa widać było z pod aksamitnej czapeczki. Na nosie miał okulary srebrne, ciężkie, kowane widocznie przez nieumiejętną dłoń parafialnego jakiegoś złotnika, na szyi biała chustka z piękną rozetą starannie zawiązana, o końcach haftowanych, przytrzymywała głowę już nieco ciężką.
Ubiór dziadunia był bez daty... nie dzisiejszy, ani taki jak dawniej noszono... coś pośredniego,