właściwego... Kamizelka pikowa dostatnia występowała ponad kołnierz ku uszom, spodnie szaraczkowe wpadały do butów długich po kolana z węgierska przykrojonych. Na to wszystko popielaty spencer który mało co sięgał za pas prawdopodobnie wykrojony z dymisyonowanego fraka, zarzucony był niedbale. Dodano mu tylko po obu bokach kieszenie które miały co dźwigać... bo obie były dobrze ponapychane... Z jednej z nich wywieszone końce kraciastej chustki zdradzały, że Dziadunio musiał czasem zażywać tabakę, z drugiej wisiał zgrabny toczony wałeczek należący do kluczów... Było to narzędzie mające je bronić od zaguby.
Dziadunio zdawał się mocno zajęty swą, siatką, robił ją szybko, wprawnie, machinalnie, ale po fałdzistem czole znać było że więcej dumał o czemś innem. Sieć tylko zajmowała ręce niespokojne... umysł pracował gdzieindziej.
Ukośne słońca promienie wkradały się coraz niedyskretniej na ganek; padły wreszcie na głowę i lice starego, i przypiekać zaczęły; tak że siatkę rzuciwszy wstał, wyciągnął się i począł dobywszy tabakierki przechadzać się po ganku...
Sucha jego figurka z cienkiemi nóżkami, z tym spencerkiem, okularami i czarną czapeczką — wy-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/50
Ta strona została uwierzytelniona.