Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/51

Ta strona została uwierzytelniona.

glądała teraz pocieszniej jeszcze... prawie z cudzoziemska... oblicze ani się rozchmurzyło ani stało wyrazistszem... Smutek i troska okrywały je... Chwilami z pod brwi błysnęło oko szare i skryło się pod powieką — czasem usta zdawały się uśmiechać — ale ten półuśmiech niknął zaraz w jakiemś i skrzywieniu nieodgadnionem. Zażywszy tabaki chodził długo założywszy ręce na plecy — potem przystanął w pośrodku ganku i rozpatrywał się po okolicy.
Krajobraz to był czysto polski... płaszczyzna szeroko się rozlegająca, okolona lasami, których długie pasma odgadywać było można po za czarnym rąbem najbliższych... Gdzieniegdzie w dali, sinawo ponad ich wierzchy, porosłe podnosiły się wzgórza. I powietrze było jakiem tylko na równinach wśród puszcz się oddycha... wilgocią roślinną przejęte... wonią liści zaprawne. Przybity opadającą rosą dym rozkładał się po dolinie... łąki rozgrzane parowały, dymiły — lekkie mgły osłaniały ten smętny przestwór na którego tle zielonawem, to kupki drzew ciemniejszych, to pasma chat szarych, jak wysepki wyglądały. Gdzieniegdzie z za gałęzi i dachów, krzyż, to znamię polskiego kraju, czarne ramiona wyciągał błogosławiąc ziemię — na męczeństwo.
W tym obrazie tak jednostajnym, z tak prostych