żywiołów złożonym, było coś uroczystego... wielkiego, silnie mówiącego doduszy.
Stary patrzał nań długo — niby łza zakręciła mu się w oku... temi lasami szła linia co rozerznęła na dwoje ziemię jednę, — ale otarł żywo kroplę wyrywającą się, rzucił ręką i poszedł jakby obraniając się myślom natrętnym do porzuconej siatki, którą jak najstaranniej ułożyć się starał..
W tej chwili na bocznej drodze osłoniętej klombami, nie widocznej z ganku, zaturkotało. — Stary podniósł głowę... poznał gdy zahuczało na mostku że to nie była furka włościańska ale powóz cięższy o kutych kołach... stanął w ganku... czekał. W bramie ukazał się właśnie spuszczony koczyk, zaprzężony w cztery ładne konie, a służący zeskoczywszy z kozłów, począł otwierać wrota. W powoziku siedziały dwie osoby — kobieta i mężczyzna. Nie potrzebował im przypatrywać się stary... i ledwie rzuciwszy okiem, jakby zawiedziony, z wyrazem nieukontentowania w głąb nieco się cofnął. — Dopiero gdy koczyk stanął przed gankiem wyszedł naprzeciw swych gości z pośpiechem jakimś przymuszonym...
Z powozu wysiadła naprzód kobieta średniego wieku, wcale jeszcze piękna, widocznie dbała bardzo
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/52
Ta strona została uwierzytelniona.