— Kochanego Dziadunia — odezwała się Justyna niby wesoło i czuło... kiedy Dziadek na nas nie łaskaw, to my musieliśmy choć na chwilkę zajrzeć do Rajwoli... aby zobaczyć, przekonać się jak też drogie jego zdrowie... Pocałowała starego w ramię, on ją w głowę i mruknął coś cale niezrozumiałego.
— Bylibyśmy wcześniej przyjechali, dodał mężczyzna ocierając pot z twarzy a z za chustki wpatrując się bacznie w starego — ale niepodobna było wyruszyć... skwar dziś mieliśmy niewypowiedziany, neapolitański, afrykański, senegambijski, indyjski... piekielny... ledwie od godziny nieco się zaczęło robić znośniej.
— A tak! tak!... cichym głosem rzekł gospodarz krzątając się około samej pani... która poprawiając toaletę powoli... szukała miejsca... Dokądże mam prosić was, czy tu? czy do pokojów?... Gdzie będzie wygodniej.
— Wszędzie dobrze! zostańmy tu... siadając na ławie odezwał się Szymbor — powietrze to wśród drzew bardzo miłe... jest cokolwiek przewiewu... Wszak i Dziadunio tu siedział, siatka poświadcza...
— Proszę się rozgościć — kłaniając się dodał
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/54
Ta strona została uwierzytelniona.