Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/69

Ta strona została uwierzytelniona.

Wnuczka zamilkła.
— Przepraszam, rzekła po chwili, iż się z tem śmiałam naprzykrzać, ale w istocie, lekarz mi jechać każe, a Apollinary kredytu nie ma.
— Na to się nie skarż, szepnął Dziad, może by dla was lepiej było, gdyby mniej go miał i używał.
W czasie tej krótkiej rozmowy, Apollinary z cygarem w ustach chodził zdala po dziedzińcu śledząc żonę i Dziadunia, z których twarzy czytał zdala bardzo trafnie; dopatrzywszy końca i zrozumiawszy odmowę, zżymał się, ale hamując, wesoło znowu podstąpił do ganku. Justyna wstawała właśnie.
— Pójdę, przywitam się ze starą Zubrzycką (była to ochmistrzyni Dziadunia), rzekła półgłosem. Na wschodkach rozminęła się z powracającym mężem, który zamieniwszy z nią wejrzenie, o nic już pytać nie potrzebował.
Dziadek stał zamyślony i po tabakierce bębnił palcami, układając usta do uśmiechu, domyślał się, że atak Justyny miał być poparty nowym szturmem Szymbora — był do niego przygotowanym.
Szymbor naprzód usta umoczył w kieliszku.
— Dziadunio, rzekł, tak dla nas zawsze łaskaw i dobry, tyleśmy mu winni, iż do niego jak do je-