dynego dobroczyńcy w każdym złym udajemy się razie.
— Mój mości dobrodzieju! szepnął kłaniając się stary — nie zasłużyłem.
— Nam to wiedzieć, kończył Szymbor — Czy Dziadunio uważał Justynę?
— Albo co?
— Ona kaszle! ona ma niedobry kaszel. Radziłem się lekarza... radzi i każe zmienić klimat, do wód jechać.
— Nie wątpię, że jako troskliwy mąż, tak przywiązany i czuły, zastosujesz się do tej rady.
— Niewątpliwie bym to uczynił, rzekł Szymbor, ale na nieszczęście właśnie gdy są najpotrzebniejsze nie mamy pieniędzy.
— Proszę, jakże to może być, ażebyście wy nie mieli pieniędzy! Dziwna rzecz... dobra tak piękne, dzieci Bóg nie dał — i pieniędzy nie ma... to osobliwsza rzecz...
— Złe czasy... okropne czasy...
— To prawda! czasy, jakich nie bywało... stagnacya, cen żadnych i tak dalece niema co sprzedać... ja też coś wiem o tem.
— Jakto? wie pan dobrodziej? dobra tak piękne... sam jeden...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/70
Ta strona została uwierzytelniona.