Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/71

Ta strona została uwierzytelniona.

— Przepraszam cię, panie Apollinary... niemam dzieci własnych to prawda, ale wnuki... prawnuki... i dużo innych...
— Jakto? są inne? podchwycił Szymbor.
Po twarzy starego przebiegła krew i płomień, ale się uśmiechnął.
— A Władek! Władek! rzekł, ten nieszczęśliwy sierota... w tak tragiczny sposób pozbawiony ojca opieki...
Spojrzał na Szymbora, ten był blady jak chusta i chciał się śmiać, ale mu się tylko wargi trzęsły.
— Mam i inne wydatki — dodał powoli Dziadunio, a w kasie pustki... Zkąd tu wziąć!
Apollinary wypił wino.
— Prawdziwie — odezwał się — trudno by temu uwierzyć, gdybyś pan Szambelan sam nie mówił, że i u niego brak zapasu... My jesteśmy ludzie nieopatrzni, nieco ekspensowni... ale Dziadunio dobrodziej...
— Ja jestem skąpy i niemam nic.
— Chyba kapitały zaklęte... żelazne.
Dziad zmilczał.
— Których, ażeby nie wydawać, lokuje się je tak, aby nigdy odebrane być nie mogły.
— To się trafia, szepnął Dziadek. Jeśli ja ich