Wracała ona z wiązką kwiatów w ręku i twarzą istotnie zmienioną wyrazem tęsknoty, którą obudziły wspomnienia młodszych lat, czystszych uczuć, marzeń jaśniejszych. Dziadek widząc wypróżniony kieliszek, jako grzeczny gospodarz, dolał jeszcze, ale Szymbor siedział zamyślony i sztywny, kiedy niekiedy uśmiechał się sam do siebie.
— Doskonałe wino, rzekł po długiej pauzie, wracając do węgrzyna, wiele to jeszcze pan Szambelan ma tych szacownych zabytków przeszłości?
— Jest tam tego coś jeszcze, nie wiem dokładnie... pilnuję tylko, abyście ostatnie wypili na moim pogrzebie.
— Niechże zestarzeje... grzecznie dorzucił Szymbor.
— A Dziadunio nie pije? zapytała Justyna.
— Nie, ja mam moje godziny na wszystko.
— To i lepiej, bo ja sam butelkę wysączę.
— Ale żeby ci nie zaszkodziła? pokaszlując przerwała żona.
— Wino? mnie? Jakem żyw, nic prócz wody nigdy mi nie zaszkodziło. Woda! woda to rzecz niebezpieczna, rodzaj powolnej trucizny... ale wino, antidot przeciwko wszystkim chorobom.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/75
Ta strona została uwierzytelniona.