— Nawet moralnym, szepnął Dziad, bo zalewa pamięć i zgryzoty.
— Wino by nieboszczyka wskrzesiło, mówił Szymbor.
— Poczuwa się do obowiązku, bo zabiło też nie jednego.
— To są plotki tych co wódkę wolą... zażartował Szymbor. Wino nie zabiło nikogo.
— Ma dobrego w waćpanu obrońcę... wszakże nie jedna ręka, która lękała się zadrżeć przy spełnieniu morderstwa, szukała siły w tym napoju... więc wino, jeśli nie zbójcą jest, to wspólnikiem.
Słowa te wymówione były łagodnie i żartobliwie, ale niezmierne i niepojęte uczyniły wrażenie na Szymborze; począł się śmiać konwulsyjnie, dziko, sucho, przymuszonym jakimś głosem, podczas gdy oczy jego pałały ogniem nadzwyczajnym, na chwilę się porwał z ławy i opadł na nię, hamując gwałtowne jakieś uczucie.
— Co ci jest? zawołała Justyna.
— Widzisz! śmieję się! serdecznie się śmieję... Dziadunio napadł tak gwałtownie na najszlachetniejszy napój w świecie! I tak seryo! cha! cha!
Szymbor się spłakał widocznie, Dziadek bacznie się w niego wpatrywał, widać było na twarzy jego
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/76
Ta strona została uwierzytelniona.