Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/78

Ta strona została uwierzytelniona.

— Mój ty Boże, odezwał się, tyle lat, a ten wypadek krwawy jeszcze jakby wczorajszy stoi mi w pamięci. Nierozjaśniona tajemnica.
— Hm! mnie się zdaje, przerwał Szymbor, że jest dostatecznie jasną... biedny Stanisław w przystępie jakiegoś szału... zastrzelił się...
— Tak sądzisz? spytał Dziad.
— Chociaż tam nie byłem, bom zmordowany wcześniej do domu powrócił, ale z tego co później widziałem, com słyszał...
— Znałeś przecie Stanisława! dodał Dziad.
— Miewał przystępy dziwne.
— Jam ich nigdy nie dostrzegł... Jest wreszcie jedna okoliczność, której rozgłaszać nie chciałem, przekonywująca, że on sam zastrzelić się nie mógł.
W tej chwili spojrzał na Szymbora, zapalającego cygaro. Blask siarniczki, zmrużone oczy, ściągnięta twarz dostrzedz nie dawały, jakie wrażenie to wyznanie uczyniło na nim, ręce tylko się trzęsły.
— Jest okoliczność? zapytał przez zęby, nigdy o niej nie słyszałem, to dziwna.
— Nie mogąc nic dobadać, dodał Dziad, nie chciałem dostarczać plotkom żeru.
— Jest okoliczność, mruczał Szymbor, któremu cygaro jakoś zapalić się i ciągnąć nie chciało.