Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/79

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie rozpowiadajcie tylko o tem, kończył stary, jam sie poświęcił wykryciu tej tajemnicy, dojdę jej może kiedyś, jeśli mi Bóg życia dozwoli. Mam poszlakę ważną, wyjętą przy świadkach kulę z piersi... kula ta...
Patrzał na Szymbora, który gorączkowo palił siarniczki, zniecierpliwiony ich gaśnięciem i winem nieco rozgrzany, błysk jego oczów ugodził w starca.
— Kula ta, mówił dalej cicho, zniżając głos Szambelan, nie przychodzi do strzelby Stanisława.
Dłuższe milczenie nastąpiło po tem wyznaniu. Szymbor nic nie mówił, zdawał się przygotowywać.
— Przyznam się, odparł, odejmując nareszcie od ust cygaro, że nie pojmuję, byś waćpan dobrodziej mógł tyle lat tak ważną taić okoliczność, odkrycie stanowcze, któreby mogło doprowadzić, tak, doprowadzić do wyśledzenia zabójcy.
— Bądź spokojny — odezwał się stary, miałem powody, żem tego dotąd nie rozgłaszał i mam dziś przyczynę, dla której dłużej taić nie potrzebuję.
Szymbor spojrzał na Dziada.
— Ha? zapytał sucho... przyczynę?...
— Ja taki nudziarz jestem we wszystkiem, idę powoli, cichaczem do celu, dopóki go nie osiągnę.
— Jak to? czyżbyś pan... Szambelan...