Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/80

Ta strona została uwierzytelniona.

— O tem się później dowiecie.
— Wstał Dziadek na pozór spokojny, zostawując Szymbora na ławie jak wkutego. Justyna nie słyszała ostatku cichej rozmowy, uderzyła ją tylko blada, zmęczona twarz męża, który zdawał się cierpieć.
— Polciu! czy ci może co nie zaszkodziło? jesteś tak blady!
— Blady? a może być! w istocie, to wino mocne, bardzo mocne, rozebrało mnie jakoś... zdradziecko... Ale to nic... przejdzie...
— Wody byś się może napił?
— Nie, chyba wódki! odparł śmiejąc się i nagle wstając z ławy. Otarł pot z czoła.
— Gorąco! rzekł, wieczór parny. Wypiłem całą butelkę, trochę nadto, ale jak się oprzeć urokowi tego wina i gościnności prawdziwie staropolskiej Dziadunia.
Począł się śmiać, usiłując wyjść z za stołu. Zaczynało zmierzchać. W tem tentent rozpuszczonego czwałem konia dał się słyszeć na drodze. Dziadek żywo wyskoczył na pierwszy wschód ganku.
— Jakem poczciw — zawołał — ktoś jedzie... do... do dworu... i czwałem.
Szymbor się uśmiechnął.