jeździ po polsku! zawołał Dziad — co chwat, to chwat!
Na hałas i tentent nadbiegli dworscy. Chłopak na nich z wierzchowcem nie czekał, zarzucił mu cugle i pianą okryty siwek zwolna prychając, rozglądając się, instynktowo pokroczył ku stajni.
Apollinary chwyciwszy próżny kieliszek do ręki, Justyna z żywym rumieńcem na twarzy, Dziadunio otwartem objęciem witali gościa. Stary drżąc go całował, a patrzał, a napatrzeć się nie mógł.
Gość to był śliczny, chłopię do malowania, słuszny, dorodny, gibki, twarz nieco opalona, ale jeszcze świeżości pełna, oko ciemne, wyraziste, płomienne, usta różowe, świecące wesołym uśmieszkiem ząbków perłowych, czoło jasne, słowem — jak lalka. Byłby pięknym nawet na kobietę, na mężczyznę wydawał się do zbytku urodziwym. Twarz cała, oczy, usta, gorzały żądzą życia, rozpragnieniem, namiętnością, szałem, gorączką młodości. Strach było patrzeć na zuchwalca, tak obcessowo rwącego się do walki śmiertelnej i mimowoli przychodziło na myśl, że Władek był anachronizmem, że ten trzpiot powinien się był urodzić na lepsze, na lżejsze czasy, nie na dźwiganie brzemion, jakie na nasze barki wkładają.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/82
Ta strona została uwierzytelniona.