Rzucił się naprzód do Dziadka, ale nie po staroświecku z onym respektem dawnym do kolan, wprost jak staremu poufałemu przyjacielowi na szyję, śmiejąc się, pieszcząc go, całując. Dziadek wzruszony ze szczęścia mało nie omdlał, chwycił go, przycisnął do piersi i rozpłakał się.
Władek wyrwał się prędko z jego objęcia, poskoczył na wschódki, z uśmiechem podał rękę Szymborowi, który stał blady jeszcze, zdając się niepewnym jak go przywitać i gorąco chwycił dłoń chłopca.
Justyna zarumieniona, z wyrazem radości i pomięszania wyciągnęła doń obie ręce. Nim się te przywitania odbyły, Dziadek go niecierpliwy dopędził i zazdrosny o swój skarb, objął znowu w ramiona.
— Władku! pocałuj mnie jeszcze.
— Sto razy! kochany Dziaduniu.
— A teraz siadaj, zmęczony jesteś, głodny — począł stary drżącym głosem. Po co było sadzić przez płot, a nużby się konisko było splątało.
— O! przerwał młody chłopak, mojego siwka tak pewny jestem jak siebie.
— Co będziesz jadł? pił? mów.
— Wie Dziadunio co? wtrącił Apollinary z przymuszonym śmiechem, jeszcze buteleczynę takiego wi-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/83
Ta strona została uwierzytelniona.