Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/85

Ta strona została uwierzytelniona.

— Co? konno? zaśmiał się Apollinary, radbym też widział Szambelana w galopie.
— Bądź pewny — odwracając się, odpowiedział stary, że i temu bym dał radę, gdyby była potrzeba.
Władzio tymczasem rozpatrywał się, uśmiechał do wszystkich, poszedł do Justyny, aby z nią jeszcze się przywitać i widać było w rozrzewnionem oku, jak całą kochał rodzinę, jak był szczęśliwym z powrotu. Gospodarz ścigał go wejrzeniem prawie macierzyńskiem, patrzał w niego jak w tęczę.
— Dzięki Bogu! mruczał półgłosem, co za krasa i świeżość młodzieńcza! jaki ogień w oczach, pierś bucha.... a silny, zdrów, a śmiały!
Władek mimowolnie podsłuchał ten wykrzyknik, odwrócił się wesoło, poszedł i jeszcze raz uściskał rozczulonego starca.
— O! żem ja młody i zdrów, to nie sztuka... z waszej łaski dobrze mi na świecie! Mnie miło spojrzeć, że i Dziadek, dzięki Bogu, dobrze wygląda, świeżo, czerstwo, ani jedna marszczka, ani jeden włos siwy nie przybył.
— Tak! tak! bo jak zapamiętasz, mój Władku, włosy wszystkie były białe, marszczki też na swojem miejscu, a tego nie dostrzeżesz, że je znacznie czas pogłębił, dodał wzdychając.