Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/91

Ta strona została uwierzytelniona.

Nie usiedli jeszcze gdy Szczepan wziął na stronę starego, postawiwszy półmisek w rogu stołu; dobył korzystając ze sposobności tabakierkę w której machinalnie Dziadek też palce umoczył i rzekł cicho.
— Proszę jaśnie pana... co ja tu mam począć? będzie temu z godzinę może jak znowu przyjechał ten... ten... jegomość wiesz... starowina... półwaryata... pono krewny jasnych państwa... Czekał tylko żeby goście odjechali, a no koniecznie się domaga widzenia z jasnym panem. Może by mu tam dać wieczerzę a zostawić go na jutro, bo będzie nudził...?
Dziadek zrazu nie dosłyszał czy nie zrozumiał.
— Kto taki? kto?
— A no... z pozwoleniem jaśnie pana... król Madagaskaru...
Stary parsknął śmiechem.
— Władziu! słyszysz... jest stary Beniowski...
Władek w ręce uderzył...
— A to będzie zabawne!! wszak go Dziadunio prosić każe?
— Proś go Szczepanie... więcej on ma czasem rozumu w swojem bałamuctwie niż ci co się z niego śmieją... Szczepan przykrył kurczęta i poszedł spiesznie.