W chwilkę potem przez główne wschody od ganku, z powagą wielką wszedł powoli ogromnego wzrostu ze spiczastą głową okrytą zrudziałą peruką, mężczyzna lat, jak się zdawało, sześćdziesięciu kilku. Wyprostowany, sztywny, ubrany był cały czarno, we fraku, który jak reszta ubioru miejscami świecił się od wynoszenia. — Okrągły kapelusz połamany i wytarty niósł w ręku razem z chustką która przed miesiącem białą być mogła. Z lewej strony na piersi miał jakiś znaczek blaszany jakby gwiazdę przeciętą krzyżem, a u dziurki od fraka... rozmaitego koloru wstążeczki... Twarz Beniowskiego była długa, blada, rysów dosyć szlachetnych, wyrazu poważnego, z oczyma niebieskiemi mocno wypukłemi i orlim nosem... Nic oprócz uroczystej do zbytku postawy nie zdradzało w nim obłąkanego... Buty tylko i rękawiczki były oznaką że nie wiele wiedział co miał na sobie... pierwsze otwarcie były dziurawe, drugie cynicznie pobrukane i podarte.
Wchodząc na ganek, skłonił głową przed Dziadkiem, podał mu rękę i odezwał się cicho.
— Beniowski, król Madagaskaru... ale zawsze jeszcze w najściślejszem incognito.
Dodamy tu tylko że ów Beniowski, imiennik czy krewny sławnego konfederata... obałamucił się
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/92
Ta strona została uwierzytelniona.