Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziecię Starego Miasta.djvu/100

Ta strona została uwierzytelniona.
98
J. I. KRASZEWSKI

— Ale co ma być? Zdrowam, jak pień! A ty? Jak tobie?
— Mnie doskonale! — rzekł Franek — tylko wolałbym był choć rękę stracić, byle nie dziś, nie teraz.
— Czemu?
— O, wiem ja coś!
Stara się też domyślała, ale zaprzeczyła.
— Co ci się śni? Myśl lepiej, żebyś mi był zdrów; bo wiesz, że ty dla mnie całym światem... Dochowałam się pociechy... teraz jam stara, ty mnie musisz pielęgnować.
— Matuniu, nie przypominajcie mi tego! Gdy pomyślę, że może ręką władać nie będę!...
— Masz głowę... jużci i tej ręce tak się złego nic nie stanie. Bóg łaskaw na poczciwych ludzi, a ja będę się tak modlić! Ale tyś tu sam! Chyba ja przy tobie zostanę; to ci choć poprawię pościel, przyniosę, co trzeba...
— O, co na to, nie pozwolę — odparł Franek. — Dosyć, byś matko dziś w domu nie nocowała, już szpiegi wiedzieć będą. Potem do mnie tu na noc przyjdzie cyrulik, i nic mi nie potrzeba! O, idźcie, matuniu! Idźcie, proszę, i spocznijcie!
Jędrzejowa westchnęła, chciała się choć popatrzeć na swe dziecię.
— To mi choć pozwól posiedzieć, dopóki cyrulik nie przyjdzie.
I zaczęła wyjmować różne drobne rzeczy, których nabrała z sobą po sklepach, wszystko, co sądziła, że jakąś dziecku ulgę i wygodę przynieść może. Sok, bułki, owoce, jakiś rosołek w garnuszku, który gotowała sama — były to macierzyńskie pomysły serca, na które nikt, oprócz kobiety i matki, zdobyć się nie może. Ustawiała, to poprawiała poduszki, porządkowała w izdebce, aż nareszcie nadszedł cyrulik. Był to znak do odejścia.