bodaj najwyzłacańszemu senatorowi, a za lepszego daleko od niedobrego króla.
Do fanatyzmu, do posłuszeństwa ślepego zaprząc go nie było można; chciał wiedzieć, co i dlaczego robił, a pójść ślepo nie mógł, chyba za tym, komuby wierzył ślepo.
Zwał się Polikarp Feder, ale od roku czy więcej dobrowolnie przedzierzgnął się na Federowskiego, żeby na Niemca nie wyglądać. Polak był zagorzały, o tem niema co i mówić. Urodzony z Polki, żonaty z Polką, wychowany w Polsce, słowa po niemiecku nie umiał, choć pradziad jego jeszcze praktykował w Norymberdze.
— No, co tam, paniczu, rączka? — zapytał, siadając.
— Cóż, kochany panie Federowski, boli; powoli...
— Ano, to dobrze, że boli; to znak, że żyje! gdyby nie bolała, gorzej by było!
— Zapewne.
— Możeby przewiązać bandaże? Scierpła? Nie?
— Trochę, ale dajmy jej pokój.
— Chcesz pan spać? — zapytał.
— Ot, nie!
— Potrzebaby zasnąć, ja tu posiedzę: rękę wygodnie położyć, o niczem nie myśleć, a broń Boże o tej pięknej panience, co tu była! — Uśmiechnął się Federowski. — Tego doktór zakazuje, bo się rana zapala.
Franek się uśmiechnął także.
— Mój panie Polikarpie — rzekł, — o tej pannie myśląc, człowiek się tylko uspokaja; to anioł!
— Przepraszam... nie wiedziałem! Teraz, to widzi pan, gdy się anioły poprzebierały po cywilnemu, ani ich poznać.
— Chce się jeść? — spytał po chwili.
— Nie, mój panie Federowski, nic a nic!
— E, to nic nie szkodzi! Jeść nie jest koniecznością, ale zasnąć byłoby nieźle, choć i do tego nie potrzeba się
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziecię Starego Miasta.djvu/103
Ta strona została uwierzytelniona.
101
DZIECIĘ STAREGO MIASTA