Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziecię Starego Miasta.djvu/104

Ta strona została uwierzytelniona.
102
J. I. KRASZEWSKI

przymuszać. Co bym to ja panu powiedział, żeby pana zabawić?
— A możnaż się teraz bawić — zapytał Franek — kiedy całe miasto drży od bólu i gniewu?
— A, to prawda! Kipi, nie drży... jeszcze trochę, a garnek zbity, i ukrop moskiewskim kucharkom ręce poparzy!
Pomimo rany i znużenia sen jakoś nie brał Franka; poczciwy Federowski siedział przy nim, to milcząc, gdy widział, że się zdrzemnął, to go bawiąc przerywaną rozmową, gdy oczy otworzył; ale z poza jego wesołości szczęśliwej czuć było przeglądającą troskę serdeczną o chorego, o kraj, o miasto, o przyszłość.
Pytał się też Franek o wszystkie nadzieje, o jakich słyszał dla Polski, a którym jeszcze jakoś nie mógł uwierzyć.
Nad rankiem dopiero oba, chory i lekarz, głębokim snem zasnęli; a Federowski, przebudzony o białym już dniu, spokojny, bo zobaczył Franka odpoczywającego bez gorączki i oddychającego swobodnie, wymknął się do domu.
Ranek dnia tego wstał jasny i piękny, ale chory, który niewiele spał w nocy, teraz po znużeniu i wrażeniach nie mógł się tak łatwo przebudzić. Cały już dom był w ruchu, a on spał jeszcze, i spał długo, długo.
Sen ten przelatywały jednak mary dziwne, pozostałości dni poprzednich, sceny z owego wieczora dwudziestego piątego na Starem Mieście, przechadzki z Anną, ściganie policji, tumulty w mieście, jakieś procesje z krzyżami i walki ze wściekłą dziczą. Franek czuł się ciągle pośród nich, ale bezwładny, miotany falą ludzką i niemy. Rwał się, aby być czynnym, lecz ręce miał skrępowane, usta zawiązane, kule u nóg przykute. Z coraz przykrzejszą zmorą miotając się we śnie, Franek zbudził się nareszcie