Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziecię Starego Miasta.djvu/105

Ta strona została uwierzytelniona.
103
DZIECIĘ STAREGO MIASTA

bardzo późno, dziwiąc się, gdy przez jedyne okienko ujrzał szeroko wpadający promień jasnego słońca, z którego wniósł, że ono było już wysoko, że nadchodziło południe. Cisza dziwna zdawała się niezgodną z porą dnia, w której zwykle ta część miasta bywa bardzo ożywiona i hałaśna.
Po ciszy nastąpił szmer jeszcze niezrozumialszy dla przysłuchującego się Franka, potem wykrzyk jakiś daleki, jakby tysiące zmieszanych razem głosów w wielki chór zgrozy. Nie mogąc rozpoznać nic, dziecko Starego Miasta poczuło serce bijące w łonie, domyśliło się stanowczej godziny.
A tu nikogo dokoła, od kogoby się coś dowiedzieć, zapytać!...
I bezwładnemu potrzeba było tak pozostać ze śmiertelną obawą o swoich, w niewiadomości ich losów. Wytężył ucho... Krzyki coraz wyraźniejsze dawały się słyszeć zdala; potem, jak burza, przelatujące szumy kopyt końskich, tętniących na bruku, potem wrzawa daleka i znowu cisza grobowa.
Widocznie w mieście rozpoczęła się ta scena, o której wczoraj Młot powiadał.
Franek cierpiał, pot zimny oblewał mu skronie, spróbował się ruszyć, wstać, i poczuł, że miał na to dosyć siły; przyszedł mu na myśl przyjaciel, który, ranny także, uczestniczył jednak w sprawie; a on — leżał, pieszcząc się, na łożu.
— Któż wie? — zawołał. — Widok rannego, jak ja, możeby do zemsty obudził, możeby dodał odwagi, zapału... a ja tu szczędzę siebie, i odpoczywam. Przyszłość i tak niepewna... O, gdybym mógł pójść do nich i stanąć w szeregu, zobaczyć, krzyknąć z nimi razem, i jeden więcej głos rozpaczy dorzucić do tego wielkiego chóru!
Niecierpliwość jego rosła, Franek rozpłomieniał.