Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziecię Starego Miasta.djvu/106

Ta strona została uwierzytelniona.
104
J. I. KRASZEWSKI

W tej chwili krzyk bliższy, wielki, bolesny, dał się słyszeć od strony zamku i włosy powstały mu na głowie.
— Zginąć z nimi! Zginąć! — zawołał i wstał na nogi.
Młodość i zapał natchnęły go siłą wielką, nie czuł już bólu w zranionej ręce, która wisiała obwinięta na temblaku, rzucił się z łóżka, płaszcz leżał koło niego, zdrową ręką nasunął go sobie na ramiona, porwał czapkę i, nie myśląc, co czyni, posłuszny instynktowi tylko, który mu iść kazał, skoczył do drzwi — otworzył je; w domu było zupełnie pusto, nikogo; kto żyw, wybiegł na ulicę.
— I ja tam być muszę, gdzie moi! Bodaj zginąć z nimi, ale razem! — zawołał.
Opierając się ręką o mur, zbiegł ze schodów, choć zawrót głowy go przestrzegał, że nie mógł tam nic przynieść w pomoc, prócz cicho bijącego serca.
Wszystkie drzwi stały narozcież otworem. Co żyło, było na ulicy, cisnęły się tłumy przez wąskie przejście z Bednarskiej, około Dobroczynności, na plac przedzamkowy. Franek orzeźwiał powietrzem, słońcem, które jasno przyświecało tej scenie, i powlókł się cały drżący za drugimi.
Ścisk był ogromny, trącano go w chorą rękę, ale on już nic nie czuł.
— Moskale! Zbójcy! — wołano. — Porąbali krzyż! Rozbili obraz Matki Boskiej, zabito księdza! Wdarli się do kościoła!
— O Jezu! Czyż nie spuścisz na nich ognia z niebios!
— O, ratuj nas, Matko Najświętsza!
Kobiety płakały, młodzi wrzeli.
— Idźmy! Idźmy! Dajmy się im wszyscy pozabijać! — krzyczano. — Niech hańba i pomsta ich ściga za męczeństwo bezbronnych, niech świat się dowie, co cierpimy! — odzywały się głosy z tłumu.