Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziecię Starego Miasta.djvu/117

Ta strona została uwierzytelniona.
115
DZIECIĘ STAREGO MIASTA

nich jest straszny?... Panowie! Uwolnijcie go! Uwolnijcie!
Wszyscy przytomni obstąpili płaczącą matkę, gorąco biorąc do serca jej prośbę; natychmiast zapisano nazwisko.
— Idź, pani — rzekł duchowny — idź i bądź spokojna; syna jej wyprosim, uwolnim; dajcie nam na to tylko trochę czasu.
— Panowie, ależ każda chwila niepewności dla mnie, to śmierć, to męczarnia!
— Bądź pani pewna — dodał drugi — że będziemy się starali oszczędzić jej każdą chwilę, zrobimy wszystko, co jest w naszej mocy. Niestety, moc to niewielka.
— Jakto, niewielka, mówicie?! — przerwała Jędrzejowa. — Poparci pięciu trupami, jesteście silni, jak śmierć i męczeństwo!
Ludzie spojrzeli po sobie i zamilkli. Stara, prosta kobieta z poetyczną swą mową natchnioną wydała się im bohaterką — skłonili przed nią głowy.
Ale tuż nadciągały inne sprawy. Ludzie się mijali, tłum wypełniał sale, nie było czasu na rozmowy. Jędrzejowa płakała i, słowem duchownego pokrzepiona, odeszła powoli.
Sama nie wiedziała, dokąd się obrócić. Do domu? Tam pustka nieznośna — on w Cytadeli. Oczy jej i dusza zwróciły się ku temu miejscu, ale się już na nogach utrzymać nie mogła; siadła do dorożki, której woźnica poznał, że wiózł nieszczęście — pojechała.
U wrót zatrzymała ją straż — nie wolno było wchodzić, obawiano się wpuścić nawet starą kobietę, bo lękano się wszystkiego. Dzicz stała trochę napiła u mostu i śmiała się z przybywających, z okrucieństwem, z naigrawaniem, którem człowiek potrafił przewyższyć zwierzę.
Rozdziera lew, ale się nie pastwi nad ofiarą.
Wtem, gdy biedna Jędrzejowa kręci się u wejścia,