do Cytadeli powoli i pociągnął prosto do szpitala; chciał pokazać, że był człowiekiem; zmieniony był przekleństwem, łzy na wystygłych oczach paliły mu źrenicę. Sam poszedł szukać syna wdowy.
Jakiś generał siwy chodził po placyku i burczał półgłosem; ręce miał złożone na piersi, głowę spuszczoną — widocznie był gniewny.
Urzędnik powitał go zdaleka.
— No, cóż wy mówicie — spytał generał stając. — Kasprze Janowiczu, co wy mówicie? Ten stary Gorczakow zachorował na brzuch, czy co? Przytomność stracił? Ale gdzież Muchanow? Gdzie inni, co mają przecie głowę na karku? Cóż tak strasznego, że kilku ludzi ubito z tego tłumu buntowników? A oni władzę z rąk wypuszczają, oddają jakiejś tam delegacji, uznają się winnymi. Rząd przepadł, stracił powagę. Rosję kompromitują. Co to pięć trupów?... Jabym ich zabił pięćset i dopiero byłby koniec!
Stary generał Stupajko mówił z rozpaczą prawie.
— Śliczna rola nasza!... Będziemy się patrzyli ze wstydem, jak oni tych buntowników z honorami chować będą!... Zabili siebie... Gorczakow zwarjował!
Urzędnik ruszył ramionami.
— No, ja zaraz mówiłem, że to źle! — szepnął pocichu.
— Źle?... Co to źle!... Mało! Jabym ich oddał pod sąd, a oni mnie oddają pod sąd za to, żem z ich nakazu do tej hałastry strzelił. Przepadło wszystko! Głupcy myślą, że oni ich tem uspokoją! Aha! Póki tu noga jest nasza, spokoju nie będzie. Straciliśmy Polskę!