Generał gadał gorączkowo, nie zważając na odpowiedź; urzędnik odszedł powoli; on dalej sam z sobą, pięścią grożąc ku zamkowi, rozprawiał.
We drzwiach szpitala stał drugi wojskowy, blady i pomieszany.
— Co słychać? — zapytał żywo.
— Nic, panie generale!
— A w mieście?
— Spokojnie!
— Cóż oni, nie myślą o rewolucji?
— Gdzie znowu?... Oni teraz zajęci są tak pogrzebem triumfalnym, wstążkami, kokardami, mowami, uroczystością, że gotowiby się dać wszyscy posiekać. Ale ja tu, panie generale, przychodzę z prośbą do niego.
— No co, Kasprze Iwanowiczu?
— Leży tu jeden ranny...
— O, niejeden!
— Cięty w rękę i strzelony w nogę... Dajcie mi go!
— O, nie mogę! Rannym nie wolno się pokazywać na ulicach. Oniby gotowi z nim zrobić, co zrobili z trupem, którego nosili obnażonego po ulicach...
— Nie, nie! Teraz to już uspokojone; oni sami pracują nad uciszeniem! Biedny chłopiec, a matkę ma starą.
— Byle tam nie wyrósł z tego skandal jaki! Weźcie go sobie, wywieźcie do licha!... Lepiej, niech w domu umrze... powiedzą, żeśmy go tu domęczyli.
Urzędnikowi przyszło na myśl w tej chwili, że, gdy umrze w domu, sprawią mu pogrzeb demonstracyjny; ale już się nie chciał cofać. Ciężyło na nim to przekleństwo, którego brzmienie jeszcze w uszach słyszał. Poszedł do sal, gdzie byli ranni. Nie znał Franka, ale wiedział jego nazwisko.
W kącie, na wąskiem łóżku, z za białych nieco pokrwawionych prześcieradeł wyglądała blada, piękna twarz
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziecię Starego Miasta.djvu/122
Ta strona została uwierzytelniona.
120
J. I. KRASZEWSKI