młodzieńca. Urzędnik, idąc, jakimś instynktem się tu zatrzymał.
— Waćpan jesteś cięty w rękę i postrzelony w nogę? — zapytał — Franciszek Plewa?
— Ja! — odparł głos cichy.
— Dźwigniesz się o swojej sile?
— Nie potrafię; ale gdyby mi kto pomógł...
— Wstałbyś?
— Wstałbym. Ale pocóż?
— Żeby pojechać do domu... Ruszaj się, jedź do domu, a powiedz matce...
Zastanowił się i, nie dokończywszy, odszedł. Zawołał cyrulika i szepnął mu słów kilka, a na kartce coś napisał.
Cyrulik zakrzątnął się zaraz około chorego, narzucił nań płaszcz, podał rękę, żołnierz jakiś podparł go z drugiej strony. Na dole stała dorożka, którą wzięto gwałtem i Franek, nie wiedząc prawie, co się z nim dzieje, wyjechał sam z Cytadeli z jednym tylko dorożkarzem, każąc się wieść na Stare Miasto. Za wrotami zaraz porwały go mdłości... stracił przytomność.
Woźnica, któremu numer domu powiedziano, obrócił się, popatrzył, pokiwał głową.
— Może im tam trupa dowiozę — rzekł. — Ale jak pośpieszę, to kto wie?...
Szarpnął poczciwiec po koniach. Trzęsienie powozu i ból zbudziły Franka. Resztą jakąś instynktu zachowawczego chwycił się ręką zdrową za drzwiczki i krzyknął.
Dorożkarz uśmiechnął się.
— Oho! — rzekł. — Jaki to ze mnie dobry doktór! — Ale począł jechać wolniej.
— Na Boga! Ostrożnie!... Dwie rany!
— Już teraz noga za nogą, ale mi nie mdlejcie, paniczu; a Panu Bogu podziękuj, żeś się stamtąd wydostał.
Jazda wydała się Frankowi wiekuistą; wistocie
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziecię Starego Miasta.djvu/123
Ta strona została uwierzytelniona.
121
DZIECIĘ STAREGO MIASTA