Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziecię Starego Miasta.djvu/129

Ta strona została uwierzytelniona.
127
DZIECIĘ STAREGO MIASTA

— Ale tak łatwo zejść z niego na inne, na gorączkowe i rozpaczne?
— Nie — odparł Młot — ten lud nasz jest cudowny, posłuszny — potrzeba nim kierować, on słucha, jak dziecię... pójdzie, zrobi, co się da, resztę Bóg!
— Święcie! — dodał ojciec Serafin. — Tylko wierzcie!!
Weszło kilka osób mniej znajomych, bo mnóstwo nawet całkiem nieznanych odwiedzało kalekę. Rozmowa przerwana została.
Jędrzejowa przyjmowała wszystkich, ocierając łzy fartuchem, całując obcych zupełnie ludzi z tą prostotą serdeczną, która rozczulała nawet najsztywniejszych ludzi.
Franek chciał zdjąć obraz swój ze sztalug, aby praca jego nie zdawała się na pokaz wystawiona, ale mu matka i przyjaciele uczynić tego nie dali; wszyscy przechodzący zatrzymywali się przed nim, a myśl, co się wypisała farbami, porównywali z tą, którą artysta krwią własną wypisał w dniach ofiary: jedna od drugiej nabierała znaczenia i blasku.
Dzień tak spłynął do popołudnia. Pozostał tylko Młot i dwóch towarzyszów.
— Cóż dalej? — zapytał znowu Franek niespokojnie.
— Dobrześ spytał — odparł młody chłopak. — Trudność jest właśnie w tem, by pójść dalej, bo dzień ten stanowi dla nas jakby słupy graniczne. Krok za nim — idziemy do rewolucji niechybnej, i zdaje mi się, w każdym razie nieuchronnej; krok w tył — kto zna Rosję, ten wie, że oznacza ostrzejszą niewolę, powrót do dawnego systemu, a może ostateczne ujarzmienie Polski. Potrzeba wysiłku, a jeżeli Europa da nam zginąć w rozpaczliwym boju — niech na nią, na wnuków i prawnuków pokolenia spadnie krew męczeńska!
— Jest wielu ludzi, którzy mówią: „Na tem stanąć“. Dają nam te rady bojaźliwe gazety nasze, zachowawcza