czuję... i, wiesz, Anno, znowu mam jasnowidzenie, że niezasłużonego mnie ten sam, co ich, los czeka... niedługo.
— O, przestańże tych widzeń.
— Pozwól mi. Ty godna jesteś posłyszeć to bez łzy, boś po nieziemsku kochać umiała, bo poza grobem tak będziesz moją, jak jesteś tu teraz... Tak, Anno, nie rojmy już innego szczęścia — ono dla nas wyczerpane do dna! Ja... żyć nie będę.
— To urojenie choroby, tyś młody i silny.
— Ja nie z tych ran umrę — rzekł Franek.
— Skądże takie przeczucie?
— Nie wiem. Jakiś trzeci strzał mnie dobije... Widzę to... gotuję się, jestem pewny. Wdowo ty moja, połóż mi rękę na czole... daj mi tę białą dłoń pocałować — ja nigdy nie ścisnę jej u ołtarza.
— Cicho! Cicho — zawołała Anna, której łzy nabierały w oczach — przez litość nade mną!
— No, więc cicho, — mówmy o czem weselszem... To urojenie! Choć śmierci ja się nie lękam... tylko mi daj słowo, że, jeśli będzie można, zamkniesz mi tą ręką powieki na sen wiekuisty. Anno, tyś szczęśliwsza ode mnie, bo ty wierzysz w przebudzenie... a ja!
— O Boże! A ty!
— Ja... będę z tobą szczery! Wierzę w wielkiego Boga, w Jego sprawiedliwość, ale wierzę w nicość człowieka; dalej poza tem życiem są dla mnie... mogiła i ciemność!
— Dziecko moje — zawołała Anna — mógłżeby umysł ludzki tysiące lat roić o nieśmiertelności daremnie — szukać jej, pragnąć, marząc o czczym wymyśle? Czyż potężniejszym mógłby być ten umysł i fantazja, niż sam Pan Bóg? Czyż może być w duszy przeczucie i pragnienie tego, co nie istnieje?
— Wszystko to prawda — rzekł Franek — ale, Anno,
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziecię Starego Miasta.djvu/134
Ta strona została uwierzytelniona.
132
J. I. KRASZEWSKI