Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziecię Starego Miasta.djvu/137

Ta strona została uwierzytelniona.
135
DZIECIĘ STAREGO MIASTA

lej; każdy dzień zbliżał kres, na który z obawą patrzyli wszyscy.
U łoża chorego niemal codzień zbiegali się dla cichej narady spiskujący. Lecz możnaż to było nazwać spiskiem, co wistocie było podzieloną pracą, wszystkim wiadomą, prócz tych, którzy ani języka, ani uczucia Polski zrozumieć nie mogli.
Jędrzejowa dosyć zrazu była rada, że Franek nie leżał opuszczony, że o nim nie zapomniano, ale wkońcu uczucie matki ją ostrzegało, że w tem być może i jej niebezpieczeństwo. Przybiegano nieostrożnie, hałasowano wiele, wychodzono tłumnie, często i późno w nocy, nie było najmniejszej oględności w tych naradach; policja, jakkolwiek niedołężna, zawsze ślepą być nie mogła.
Raz i drugi prosiła stara Młota o trochę ostrożności, ale on ją uspokoił, a Franek śmiał się z przesadzonej macierzyńskiej obawy.
— Papierów żadnych nie mamy — mówił do matki — a że mnie przychodzą chorego odwiedzać, nic naturalniejszego.
Przybywali też przez politowanie odwiedzać go nietylko znajomi, ale zupełnie nieznani. Był nawet pan Edward parę razy z zakłopotaną miną i niepewnem słowem. Kilka figur wielce dwuznacznych docisnęło się do łoża Franka tym sposobem; między innemi jakiś pan Zagrodzki, grający rolę zapalonego patrjoty, wiedzący doskonale, co się gdziekolwiek działo i pobudzający gorąco do nieustannych manifestacyj. Robił on małe przysługi i oświadczał się z wielką miłością i uwielbieniem dla męczennika sprawy ojczystej, jak się wyrażał, pomimo to Jędrzejowa jego miny lisiej i grzeczności nadskakującej instynktowo znieść nie mogła. Zagrodzki o sobie i swem położeniu nie mówił nigdy, zaklinał się tylko przy każdej zręczności, że gotów jest dać życie dla drogiej oj-