Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziecię Starego Miasta.djvu/142

Ta strona została uwierzytelniona.
140
J. I. KRASZEWSKI

nie było podobna. Słuchał łagodnie wyrzutów, kłaniał się grzecznie, nazajutrz powracał znowu. Dreszcz zimny przebiegał Annę, gdy go ujrzała, a pewną była prawie, że go za sobą zobaczy, kiedy jej najmniej był potrzebny.
Było to wieczorem chmurnym i wilgotnym. Patrole przebiegały gęste po ulicach Warszawy, a symptom ten, który naprzemiany ustawał i wznawiał się bez przyczyn widocznych, często na dziwne naprowadzał domysły.
Pomimo straży małe kupki ludzi snuły się zwłaszcza mniejszemi uliczkami, i rozsypywały po domach. Fizjognomia miasta była smętna, dzwony biły w dali wśród uroczystego milczenia, jakby godziny długiej męczarni.
Na placu około zamku było pusto, a wiatr od Wisły chwilami go zmiatał i, wpadając w sąsiednie ulice, szumiał w nich, jak swawolne dziecko. Gęste, sine chmury przebiegały niebo, na którem domyślać się tylko można było księżyca, ale go widać nie było.
Przez plac Zamkowy przebiegała to dorożka jakaś, która stawała u bram zamku, to się przesunął człowiek obwinięty płaszczem, który tam nagle wpadł i znikł w ciemnej bramie. W niewielu oknach świeciły się blade, jakichś czuwających tam oznajmujące ogniki.
Było już dobrze po dziesiątej.
W jednym z apartamentów dolnych, wychodzących na dziedziniec wewnątrz zamku, noszących jeszcze ślady dawnego przerobienia za Stanisława Augusta, przedpokój pełen był jakichś postaci, które przy oszczędnem świetle jednego kinkietu, dymno płonącego u ściany, fantastyczne się wydawały.
Przedpokój ten poprzedzała izdebka wąska, w której było kilku kozaków i pisarzy wojskowych. Cisza panowała w nim, przerywana rozmową i poziewaniem ostrożnem tej służby, której niemiła woń wypełniała ewaporacjami tytoniu, wódki i cebuli to wnijście; kilka płaszczów wi-