Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziecię Starego Miasta.djvu/149

Ta strona została uwierzytelniona.
147
DZIECIĘ STAREGO MIASTA

— Pan generał był łaskaw mnie wezwać? — rzekł z ukłonem.
Oblicze generalskie stało się nader łagodnem.
— Siadaj pan, proszę, miałem się z panem rozmówić; bardzo przepraszam, że musiałeś chwilkę poczekać... jestem tak niesłychanie zajęty... ot tak... chciałem się dowiedzieć od pana, co tam wogóle słychać?
— Ale ja, jak wiadomo panu generałowi, mało wiedzieć mogę; pracuję cały dzień w kancelarji, potem bywam tylko w tych domach, gdzie nic ciekawego posłyszeć nie można, prócz ubolewania nad dzisiejszym stanem rzeczy.
— Ubolewanie! — zawołał Moskal z uśmiechem — A czemuż nie staracie się radzić na to? Czemu nie skupicie się około rządu, który pragnie tylko spokoju i dobra kraju? Czemu nam nie pomagacie? Cesarz daje reformy, jakie tylko może. Pojmujecie, że dać wam więcej, niż wiernym swym poddanym rosyjskim, nie jest wstanie, ale system Mikołaja obalony. Będziemy mieli pewne swobody; Rosja ma przed sobą posłannictwo wielkie, wy także powołani jesteście podzielić je z nami... dźwigniemy wielkie państwo słowiańskie.
— Ja to pojmuję, panie generale; ale z nas, kto mówi rozsądniej — rzekł młody człowiek — ten jest bezsilny, tego nikt nie słucha.
— Boście bojaźliwi, bo się kryjecie z przekonaniami, jeżeli jakie macie, bo każdy z was w głębi ukrywa śmieszną nadzieję niepodległości Polski... Jakże, wy chcecie się wyrwać ze szpon sześćdziesiąt-miljonowemu państwu?!... Kto? Garść szlachty, trochę mieszczan, bo ludu nawet za sobą nie macie, a okrążeni jesteście nieprzyjaciółmi! Ale to szaleństwo!
— My to dobrze czujemy — odparł młody człowiek — że tylko w sojuszu z Rosją możemy być szczęśliwi. —