Może najgłośniej i najelokwentniej ze wszystkich mówił o tem znany nam p. Edward, który tu grał rolę gorliwej podpory tronu i ołtarza, obrońcy porządku społecznego.
W kilka dni potem biedna Anna, pod pozorem jakiegoś kupna, zwróciła się ku Staremu Miastu. Dawno już nie widziała Franka; nie wiedziała nawet o nim od poczciwej Kasi, która od dwóch dni na Podwale nie zaszła z koszykiem, aby, jak zwykle, donieść jej o chorym paniczu. Serce Anny coś niedobrego przeczuwało.
— Bądź co bądź, muszę go zobaczyć! — rzekła i pobiegła, oglądając się ostrożnie, przez Piwną ulicę i przechodnie domy znajome na Stare Miasto.
Rano było. Dzień pogodny i jasny, wesele i otucha płynęły z niebios, na ziemi było jakoś gorączkowo i przykro, po ulicach przemykali się ludzie z twarzami dziwną troską napiętnowanemi. Annie przynajmniej zdawało się, że czyta na nich przestrach i boleść; może dlatego, że je czuła w sobie.
U drzwi domu wspomniała dopiero, że ją tam czeka, jak zwykle, kwaśne przyjęcie starej matki, i potrzebowała chwili spoczynku, ażeby nabrać odwagi. Potem wbiegła szybko na wschody, usiłując udać wesołość, której w sercu nie miała.
Zdziwiło ją, że drzwi Jędrzejowej zastała otworem szeroko, a w izbie postrzegła starą, siedzącą na ziemi z opuszczoną głową, z załamanemi rękami, przybitą, nieprzytomną. Kasia, usiłująca ją podźwignąć, chodziła koło niej, płacząc sama.