Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziecię Starego Miasta.djvu/159

Ta strona została uwierzytelniona.
157
DZIECIĘ STAREGO MIASTA

XII.

Gdy się to dzieje, w osobnej izbie przy lazarecie cytadeli, nie dając spoczynku choremu, zbierali się przy łożu jego urzędnicy, aby co rychlej, korzystając z przestrachu i osłabienia, wyciągnąć jaką wiadomość, podchwycić jakie nierozmyślne słowo.
Franek, uzbrojony w cierpliwość, znosił ten nacisk heroicznie, osłonił się chorobą, znękaniem, czynił w ich oczach słabszym, niż był wistocie, aby i nic nie dać dobyć z siebie i nie pokazać, że coś w sobie ukrywa.
Wszyscy ci panowie, indagujący naprzemiany, byli z nim pełni grozy i postrachu lub pełni serdeczności i słodyczy. Role ich były podzielone. Jedni kołatali do serca przekonaniem, obietnicami, drudzy potęgą, wzgardą, szyderstwem, postrachem. Po generale, który prawił o Sybirze, o rózgach, o rozstrzelaniu, o szubienicy — przychodził wzdychający urzędnik, który poufnie narzekał nawet na Moskali, dawał dobre rady, obiecywał pomoc i skłaniał, aby się próżno nie opierać, położenia nie pogorszać, bo, niestety, już wszystko wiedzą.
Z obu rodzajami tych ludzi potrzeba było grać ohydną komedję. Franek słabł przy postrachach, uskarżał się na bóle, a z lisami przybierał minę potulną, spowiadając się im niby szczerze ze swych marzeń artystycznych, ze swego zwątpienia o sprawie... z niewinnością dziecięcia.
Nic tak nie uczy kłamać, jak niewola. Dopytywano go o imiona, mówił im takie, które wszelkie podejrzenia odpychały.
Tak przeszło dni parę, trzeciego coś się nagle zmieniło; po natrętnych dopytywaniach, opuszczono go na czas jakiś, w obejściu się przybyło uprzejmości, a wieczorem przyszedł jeden z tych, którzy do indagacji należeli, a trochę mieli więcej serca, wyznając Frankowi pod wielką